"Mam na imię Lucy" Elizabeth Strout
wydawnictwo Wielka Litera, 2016.
Miałam poczucie, że to raczej długie opowiadanie niż powieść. Przeczytać ją można w jeden wieczór ale nie spodziewajcie się, że będziecie później dobrze spać... Dla mnie to książka o biedzie, głównie emocjonalnej. Od dzieciństwa głównej bohaterki i jej relacji z rodzicami po ich śmierć i budowanie więzi z własnymi córkami.
Powiedziałabym, że narracja jest oszczędna w słowach ale mocna mocą prostego, uważnego opisu, który pozostaje z nami gdzieś bardziej w sferze emocjonalnej niż intelektualnej.
Często miałam wrażenie, że dużo jest tu klimatu, który znam z opowiadań A. Munro. Jeśli więc lubicie prozę tej ostatniej, to może i E. Strout Was poruszy.
Wywiad z autorką przeczytacie w wakacyjnym wydaniu magazynu "Książki" a na stronach radiowej Trójki możecie posłach rozmowy z pisarką. Jeśli Was nie zachęciłam do przeczytania to może zrobi to Justyna Sobolewska w swojej recenzji w "Polityce" ;)
A ja mam zamiar sięgnąć po "Olive Kitteridge" czyli wcześniejszą powieść E. Strout nagrodzoną Pulitzerem i kto wie, może nawet skuszę się na serialową ekranizację HBO.
I jak ktoś już na prawdę się zainteresował to może zerknąć sobie na www.elizabethstrout.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz