Wydawnictwo Czarne, 2016 r.
Miałam dużo obaw co do tego reportażu, a pierwsza i największa była o to, czy nie jest on pisany pod z góry założoną tezę, zawartą zresztą już w tytule. Kolejna dotyczyła tego, że jak z każdej pojedynczej historii ludzkich losów, a z takich historii składa się ta książka, warto wyciągać wnioski, ale nie koniecznie uogólnienia. Że na przykład Norwegia to zły kraj, bo państwu X odebrano dzieci w skandaliczny sposób na podstawie niesprawdzonych informacji.
"W Polsce pieszy będzie czekał posłusznie na czerwonym świetle. Norweg, jeśli nic nie jedzie, ruszy do przodu - przecież ocenił, że jest bezpiecznie."
Cóż...po pierwsze nie lubię uogólnień, a po drugie to akurat wydaje mi się rażąco nieprawdziwe. Jestem jednak w stanie je zweryfikować, bo mieszkam w tym kraju i znam calkiem sporo jego mieszkańców. Ale co w takim razie z tymi stwierdzeniami autora, które dotyczą nieznanej mi norweskiej rzeczywistości? Moje zaufanie do Macieja Czarneckiego, jako reportera, spadło znacząco.
I w ten oto sposób, pełna dystansu i wątpliwości, brnęłam przez "Dzieci Norwegii" dalej. Irytowała mnie jeszcze chaotyczność rozdziałów, ciągle przeskakiwanie z tematu na temat bez dłuższego rozwinięcia, brak pogłębienia problemu...
Aż nagle w tym bałaganie zaczęłam dostrzegać jakiś wzór! I wtedy zrozumiałam recenzję z okładki, że to koronkowa robota. To co początkowo wydawało się bezsensownie następującymi po sobie fragmentami okazało się tworzyć spójną całość. Co więcej, dzięki tej formie udało się stworzyć całość wyważoną, bez ocen i uproszczeń, za to pełną niedopowiedzeń i otwartych pytań, na które każdy sam może sobie odpowiedzieć. Ale nie musi. Bo to chyba główna refleksja po tej lekturze - na wiele postawionych tu pytań nie ma jednoznacznych odpowiedzi.
Czy Norwegia jest państwem nadopiekuńczym? Czy lepiej dmuchać na zimne i za wszelką cenę nie dopuścić do tragedii, czy jednak strach i bezradność wobec aparatu państwa są zbyt wysoką ceną, którą płaca Norwegowie za bezpieczeństwo najmłodszych obywateli? Czy da się stworzyć lepszy system? I choć autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, to pokazuje poprzez swój reportaż, jak wiele możemy się od Norwegów nauczyć w temacie ochrony dzieci przed przemocą. Przeciwnicy tych rozwiązań mogą wytknąć szereg błędów i nadużyć systemu, ale przecież z tych błędów też można wyciągnąć wnioski i z nich skorzystać .
Ta książka ma dla mnie jeszcze jedną bardzo dużą wartość. W czasach wzmożonych migracji pokazuje, jak ważne jest zrozumienie siebie na wzajem w kontekście kulturowym. Polska i Norwegia to kraje europejskie, które dzieli od siebie niecałe 1000 km, ale w obszarze wychowywania dzieci te różnice wydają się niekiedy nie do pokonania na przestrzeni jednego pokolenia....Czytając ten reportaż ma się chwilami nieodparte wrażenie, że odrobina empatii i więcej wiedzy na temat polskiej kultury i tradycji, pozwoliłaby uniknąć wielu błędów i niepotrzebnych dramatów. I złości czytelnika fakt, że tego zabrakło norweskim urzędnikom. Można z tego wyciągnąć też wniosek dla siebie i pamiętać, by samemu w taką pułapkę nie wpaść.
Na koniec fragment z dedykacją dla wszystkich, którzy zawodowo zajmują się pomocą i wspieraniem innych. Czy to na pewno zawsze jest wsparcie?
"Rodzicom bez przerwy doradza się i edukuje ich, jak mają wychowywać dzieci, co wraz ze zmieniającymi się ideologiami ekspertów doprowadziło do wykształcenia się w ostatnich dekadach wielkiego przemysłu wydającego książki i czasopisma o rodzicielstwie i dzieciństwie. W praktyce pracy społecznej ten trend znalazł odbicie w kursach dla rodziców, mówiących im, jak mają wychowywać swoje dzieci (...) - pisały moje rozmówczynie w artykule podsumowującym badania."
W odniesieniu do rodzin imigrantów tego typu działania jeden z rozmówców autora nazwał kolonizacją i podkreślał fakt manifestacji władzy kolonizującego (specjalisty) nad kolonizowanym (rodzicem). Jest w tym porównaniu siła, która zmusza do refleksji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz